Zgromadzenie Sióstr
Franciszkanek Misjonarek Maryi
Prowincja Europy Środkowej i Wschodniej

Pierwsze miesiące wojny

Już pierwszego dnia wojny radio podało wiadomość o zbombardowaniu 15 miast, w tym również Częstochowy. Dnia 2 września bomby spadły na Warszawę. Kilka dni później 7 września M. Bartłomieja i s. Teofila przybyły po 48 godzinach podróży z Warszawy do Łabuń opowiadając o bombardowaniu. Dom Królowej Misji nie został na szczęście naruszony. Wspólnota łabuńska liczyła w tym czasie 80-90 sióstr, natomiast w zakładzie wychowawczym było tylko 30 dzieci, gdyż inne nie wróciły jeszcze z wakacji.

Już w pierwszych dniach września zaczęli napływać do klasztoru uchodźcy. Najpierw siostry przyjęły ok. 100 studentów szkoły lotniczej razem z ich instruktorami. Uciekli oni przed bombardowaniem niemieckim i ukryli samoloty w parku. Pozostali kilka dni u sióstr, korzystając też z posługi sakramentalnej i uczestnicząc we Mszy św. Potem zaczęli napływać inni uciekinierzy, w tym także duchowieństwo: ojcowie redemptoryści, franciszkanie, seminarzyści z Krakowa ze swoim rektorem księciem Czartoryskim, księża z Gniezna. Przybywali też ranni, żołnierze i cywile, prosząc o pomoc pielęgniarską. Siostry przyjmowały wszystkich w pomieszczeniach zakładu wychowawczego, obdzielając chlebem. Początkowo martwiły się, czy wystarczy go dla uchodźców, dla dzieci i sióstr. Ale Pan Bóg sam o to zadbał. Przełożona była zdziwiona, że siostra ze spiżarni nic nie mówi o chlebie, tylko rozdziela go każdemu, kto przychodził. Zapytała więc, co ty robisz z tym chlebem, że dla wszystkich wystarcza mimo, że ciągle słyszę iż jest na wykończeniu? Siostra odpowiedziała, że tak naprawdę nie wie jak to się dzieje. Bierze mąkę, wyrabia i piecze chleb a inna siostra go kroi i rozdaje przez cały dzień. Mąki też nie ubywa, zawsze jest jej tyle, ile trzy dni temu.

Dnia 9 września bomby spadły na Łabunie, ale klasztor nie ucierpiał. Zginęła gospodyni proboszcza Łabuń i pracownicy pani Kowerskiej w Zamościu, dobrodziejki sióstr. Poczta i kolej nie funkcjonowały, siostry straciły więc kontakt z Warszawą i nie mogły przekazywać informacji do Rzymu. Kilka dni później 13 września żołnierze niemieccy pojawili się po raz pierwszy w klasztorze. Liczne wojskowe auta z uzbrojonymi żołnierzami wjechały na podwórze i następnie wojskowi rozpierzchli się po rozmównicach, po kuchni i budynkach gospodarczych. Dwaj oficerowie weszli do kaplicy i byli zdziwieni, gdy usłyszeli pozdrowienie przełożonej: ?Grüß Gott?. Zapytali więc jeszcze, czy jest to twierdza obronna i usłyszeli odpowiedź, że jest to klasztor zakonnic misjonarek.

Stojąc w drzwiach ciągle zadawali jakieś pytania, upewniając się, że w klasztorze nie ma ani żołnierzy ani broni. Za kilka minut ukazało się auto generała. Wysiadł przed kaplicą i oficerowie przekazali mu to, co usłyszeli od siostry przełożonej. Następnie dał rozkaz odwrotu. Zasalutował przed siostrami i odjechał. Generał i jego świta zatrzymali się następnie u hrabiego Szeptyckiego. Miasto Zamość nie było przygotowane do obrony przeciw bombardowaniu oraz licznym czołgom i działom. Po bardzo słabej obronie miasto otwarło swoje bramy dla zwycięzców. Artyleria niemiecka zainstalowała się nieopodal pałacu. Poproszono też siostry o przygotowanie posiłków dla jeńców wojennych. Ponad 500 osób więziono w kościele parafialnym. Zaaresztowano także proboszcza i wikarego. Po kilku dniach jeńców zabrano dalej. Wkrótce działa niemieckie ustawione w parku zaczęły ostrzeliwać ukryte w pobliskim lesie wojsko polskie, które też odpowiadało ogniem.

Lecz ku zdziwieniu wszystkich podczas tej kanonady ani jeden pocisk nie dosięgnął klasztoru. Płonęły natomiast okoliczne wsie, zginęło wiele osób, a siostry miały dużo pracy z opatrywaniem rannych. 23 września dom hrabiego Szeptyckiego został ostrzelany z dział, nikt jednak nie został ranny; także klasztor znalazł się pod obstrzałem. Opatrzność w cudowny sposób ocaliła siostry. Kaplica nie została naruszona. Były uszkodzone mury klasztoru, w kilku miejscach podziurawiony dach. Jeden z pocisków artyleryjskich wpadł przez okno do sali przed kaplicą, uderzył w sufit wyrywając wielką dziurę, ale nie wybuchł, tylko potoczył się w jeden z kątów sali.

Specjalnej opieki Bożej Opatrzności doświadczyły w czasie niemieckich nalotów także siostry w Zamościu. W dzienniku wojennym zapisały: "Kiedy Niemcy zbliżyli się do Zamościa w 1939 r. rozpoczęło się bombardowanie. Niemcy wiedzieli, że w naszej dzielnicy ukrywali się wojskowi, którzy mieli ze sobą archiwum wojskowe i dlatego byłyśmy pod specjalną obserwacją. Wokół naszego domu upadło 14 bomb. Jedna z bomb uderzyła w mały dom niszcząc go i zabijając 5 osób oraz wielu raniąc. Nam się nic nie stało. Powypadały tylko szyby na zewnątrz. Podczas wybuchu płonący odłamek spadł po schodach do piwnicy i wpadł do zlewozmywaka. W pobliżu obok refektarza było kilka sióstr z dziećmi. Inne błagały w kaplicy o Boże miłosierdzie. Inny pocisk wymierzony w nasz dom wybuchł w powietrzu i spadł przed domem. Po bombardowaniu przybiegł pan Kowerski z jakimś oficerem, by nas ostrzec, że ten pocisk może jeszcze wybuchnąć. Znaleziono go przy murze domu, ale domu nie podpalił. Dziękowałyśmy Najświętszemu Sercu Jezusa za tę cudowną ochronę.

Dnia 25 września, po wycofaniu się wojsk niemieckich, do Łabuń wkroczyli Rosjanie. Ostrzegano, że prześladują arystokrację, ziemian i duchowieństwo. Wobec tego hrabia Szeptycki z rodziną oraz mieszkający u sióstr czterej księża uciekli. W klasztorze pozostał tylko kapelan i biedniejsi uciekinierzy. Postulantki i nowicjuszki przebrały się w stroje świeckie jako uczennice szkoły gospodarczej. Żołnierze stacjonowali w parku, siejąc we wsi propagandę ateistyczną i tworząc z mieszkańców czerwoną milicję. W czasie rewizji klasztoru siostry zorientowały się, że żołnierze nic nie wiedzą o Bogu, dlatego próbowały rozmawiać z nimi na tematy religijne.

Siostry pielęgnowały rannych żołnierzy polskich, których nie można było przewieźć do Zamościa. Wspólnota zamojska zajęła się grupą dzieci, których rodzice zginęli w czasie nalotów niemieckich. Szpital w Zamościu był przepełniony rannymi i chorymi. Trzy siostry chodziły do szpitala opiekować się nimi. Kiedy już można było przetransportować rannych żołnierzy z pałacu do Zamościa, jeszcze dwie siostry zostały wysłane do pielęgnacji chorych.

Dnia 8 października Rosjanie opuścili Łabunie i zaczęli wycofywać się aż za Bug. Następnego dnia przyszli znów Niemcy, dziwiąc się, że bolszewicy nie wyrządzili w klasztorze żadnych szkód. Wrócił też hrabia Szeptycki, ukrywający się dotąd u gospodarzy. Nazajutrz powrócił z wojska jego syn Kazimierz i obydwaj zamieszkali u sióstr, gdyż ich dom, obrabowany dodatkowo przez Rosjan, był w okropnym stanie. Spokojniejsze dni siostry wykorzystywały na zbiór ziemniaków. Z parku zbierano pociski i bomby, gdyż zdarzały się już wypadki zranienia czy śmierci dzieci z powodu niewypałów.

Dnia 12 października znów wojsko zajęło pomieszczenia u sióstr, tym razem byli to Austriacy. Zachowywali się bardzo poprawnie, pomagali nawet siostrom zwieźć ziemniaki z pola hrabiego Szeptyckiego. Jednak do sióstr dochodziły także wieści o okropnościach wojny: o zabitych, o wywożonych do obozów zagłady i na przymusowe roboty do Niemiec. Wielkim przeżyciem dla wszystkich było aresztowanie i śmierć hrabiego Aleksandra Szeptyckiego. Dnia 15 czerwca 1940 r. Niemcy zabrali 74-letniego hrabiego z kaplicy bezpośrednio po Mszy św., w której jak co dzień uczestniczył. W kilka godzin później, zmuszony do biegania wraz z innymi więźniami wokół placu zamojskiej "Rotundy", zasłabł i siostry, które przybyły do Zamościa z żywnością dla więźnia, znalazły jego ciało w kostnicy szpitalnej. Nazajutrz przewiozły je do Łabuń, gdzie pochowano tego wielkiego dobrodzieja i przyjaciela Zgromadzenia na cmentarzu w parku. Szkoła łabuńska została zarekwirowana przez wojsko, dzieci, także te z zakładu wychowawczego, nie mogły do niej uczęszczać. Siostry postarały się więc o pozwolenie na nauczanie u siebie. Do 1941 r. działało też przedszkole.

Od pierwszych dni wojny również Warszawa była bombardowana, jak pisała M. Jozafata w dzienniku, nawet 14 razy dziennie. Podczas bombardowań siostry schodziły do piwnicy przemienionej na schron. Siedząc na dziecinnych krzesełkach recytowały różaniec, trochę spały. Zawsze chroniły się u sióstr inne osoby. Razem było ich około 80 kobiet, mężczyzn i dzieci. Z czasem sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Nie było już elektryczności i wody. Siostry miały jeszcze trochę zapasów żywności i studnię na podwórku. Każdego dnia mimo bombardowania przychodziło do sióstr około 180 ubogich, by dostać trochę zupy i razem z siostrami odmawiać różaniec, w którym widzieli najpewniejsze źródło ochrony. Najstraszniejsze były dni tuż przed kapitulacją Warszawy. Atakowano dzielnicę, gdzie mieszkały siostry. Naloty i ostrzał artyleryjski nie ustawały przez dwa dni i dwie noce. Kiedy stolica poddała się, wrócił względny spokój i siostry mogły wrócić do swoich pokoi, do codziennych zajęć, modlić się w kaplicy.

Dnia 26 września powstańcy zdecydowali się wycofać kanałami do centrum miasta. Nazajutrz przyszedł rozkaz od władz polskich, by wywiesić białe flagi, gdyż Mokotów kapituluje. Nie znalazła się jednak ochotniczka gotowa wywiesić flagę poddania. Ze łzami w oczach każda z sióstr broniła się przed dokonaniem tego aktu. Wcześniej ani bomby, ani samoloty, ani miotacze min nie wyciskały łez. Nie było w ciągu tych długich dwóch miesięcy straszniejszej, tragiczniejszej chwili nad ten ostatni dzień, w którym miała się zacząć nowa niewola. Niemcy nakazali opuszczenie miasta. Najpierw siostry wyprawiły rannych. Potem same na wozach wyjechały na dworzec, a stąd w bydlęcym wagonie do przejściowego obozu w Pruszkowie. W obozie dowiedziały się, że są wolne, ale nie miały dokąd pójść. Ostatecznie zdecydowały się pojechać do Częstochowy. W podróży okazało się, że transport nie jedzie do Częstochowy, ale do Wolbromia.


Domy tymczasowe

Radecznica (czerwiec 1941-sierpień 1944)

W latach 1940-1941 Niemcy wybudowali w Łabuniach, tuż za parkiem klasztornym lotnisko wojskowe. Wkrótce siostry musiały oddać część domu żołnierzom, mając jednak nadzieję, że nie zostaną wysiedlone. Ze względu na trudne warunki i ciągłą niepewność, nowicjuszki opuściły Łabunie i powróciły do rodzin. Z dziećmi pozostały siostry profeski, ale i one wkrótce były zmuszone wyjechać. W 1941 r. Łabunie opuściła także M. Melania Róża Jabłońska, która udała się do Warszawy.

Dnia 7 czerwca do Łabuń przyjechało Gestapo. Przełożona po rozmowie z nimi oznajmiła, że w poniedziałek siostry i dzieci muszą opuścić dom. Niemcy dostarczą samochody do przeprowadzki. Miejscem, do którego siostry miały się udać był klasztor ojców franciszkanów bernardynów w Radecznicy, oddalonej o 40 km od Łabuń. Miejsce to znane było także jako sanktuarium św. Antoniego Padewskiego.
Nazajutrz M. Tarsycja wyjechała tam z grupą 6 sióstr, by przygotować opuszczone pomieszczenia przez uczniów kolegium serafickiego (niższego seminarium) na przyjazd reszty wspólnoty i dzieci. 9 czerwca ksiądz kapelan odprawił ostatnią Mszę św. w kaplicy w Łabuniach. Po niej w stronę Radecznicy wyruszył sznur samochodów z dziećmi i dobytkiem sióstr. W środę 11 czerwca, po uporządkowaniu pałacu i gospodarstwa, Łabunie opuściły pozostałe siostry.

Ojcowie wraz z gwardianem O. Andrzejem Smoleniem przyjęli siostry bardzo życzliwie. W jednym z pomieszczeń, które otrzymały, urządziły kaplicę, gdzie adorowały Najświętszy Sakrament. Ojcowie dali siostrom pole pod uprawę ziemniaków i warzyw. Siostry i starsze dzieci pomagały też ojcom w zrywaniu owoców w sadzie i za to otrzymywały ich wystarczająco dla siebie i dzieci. Przez trzy lata siostry prowadziły w Radecznicy zakład wychowawczy dla 200 dzieci, kuchnię dla rodzin wysiedlonych, w której wydawano 200 obiadów dziennie, punkt sanitarny, opiekowały się kościołem franciszkanów, prowadziły czteroklasową szkołę powszechną, przedszkole dla dzieci wiejskich oraz pracowały przez kilka miesięcy w szpitalu dziecięcym w Zwierzyńcu. Aby zaradzić potrzebom materialnym, siostry prowadziły pewnego rodzaju zakład trykotarski, angażowały się do pracy w okolicznych wioskach i folwarkach.

Gdy i to nie rozwiązywało trudności, kilka z nich, mimo niebezpieczeństwa, wyruszyło na kwestę. Nigdy jednak nie zostały w czasie kwesty zatrzymane. Z przynoszonego lnu tkały płótno, szyły ubranka dla dzieci a dla sióstr habity i fartuchy, robiły także dla dzieci buty. Zbliżający się w1944 r. front wschodni miał zadecydować o ostatecznej kapitulacji Niemiec. Klasztor bernardyński został otoczony przez hitlerowców. Zakonnicy wraz z okoliczną ludnością schronili się w pobliskich lasach, natomiast siostry z dziećmi i starszym bratem Sergiuszem pozostały w klasztorze. Oni też uratowali budynek przed pożarem, który wybuchł wskutek ostrzeliwania go przez Niemców.

W lipcu 1944 r., front zbliżał się do Zamościa i siostry niepokojąc się o dzieci z zakładu, wysłały je także do Radecznicy. Gdy ustały działania wojenne, siostry były zmuszone opuścić Radecznicę, gdyż ojcowie zamierzali wznowić działalność swojego kolegium. Dwie siostry: M. Tarsycja (Anna Zawadzka) i M. Christiana (Józefa Siechniewicz) udały się do Łabuń, ale zastały tam tylko zgliszcza wysadzonego przez Niemców pałacu. Zwrócono się więc do władz w Zamościu o przydzielenie innego domu, w którym można będzie zorganizować zakład wychowawczy. W sierpniu 1944 r. przekazano siostrom pałac Zamoyskich w Klemensowie, do którego przeniosły się wraz z dziećmi.

Łabunie "Kasztelanówka" (lipiec 1941- grudzień 1942)

Po wysiedleniu do Radecznicy, siostrom zbrakło środków do utrzymania zakładu liczącego wtedy ponad 160 dzieci, których liczba też ciągle wzrastała. Dlatego w lipcu 1941 r. zwróciły się do władz okupacyjnych w Zamościu o pozwolenie na zebrania plonów z pola w Łabuniach i o zamieszkanie w budynku zwanym "Kasztelanówką", znajdującym się przy bramie wjazdowej na dziedziniec pałacu. Otrzymawszy zgodę, jeszcze w tym samym miesiącu 8 sióstr zamieszkało w Kasztelanówce. Na czas intensywnych prac polowych przyjeżdżały do pomocy siostry z Radecznicy. Część zbiorów zostawiono w Łabuniach na utrzymanie tej małej wspólnoty, resztę odesłano do Radecznicy.
W grudniu 1942 r. cztery siostry wyjechały na rekolekcje roczne do Radecznicy. Pozostałe cztery zostały 10 grudnia wywiezione przez Niemców do obozu przejściowego w Zamościu. Wspólnota w Kasztelanówce przestała istnieć.

Zamość, ul. Łukasińskiego (wrzesień 1944-sierpień 1946)

W czasie okupacji dom w Zamościu przy ulicy Żdanowskiej przepełniony był dziećmi. W roku 1944 nie mógł ich już pomieścić. Dlatego władze miejskie przydzieliły siostrom dom przy ulicy Łukasińskiego, gdzie przed wojną mieściło się Gimnazjum Handlowe, a w czasie okupacji więzienie niemieckie. Siostry przeniosły się tam z setką najmniejszych dzieci we wrześniu 1944 r. W 1946 r. planowano wznowienie nauki w szkole, dlatego trzeba było opuścić budynek. Spośród kilku propozycji wysuniętych przez władze Zamościa siostry wybrały dom w Łabuniach, w którym w czasie wojny mieszkał hrabia Szeptycki z rodziną. Wyjazd do Łabuń nastąpił w sierpniu 1946 r. Dom zakonny przy ulicy Łukasińskiego zlikwidowano.

Wolbrom

Do Wolbromia w diecezji kieleckiej siostry przyjechały po wysiedleniu z Warszawy, po upadku Powstania w 1944 r. Dotarły tam 2 października po północy. Było ich ponad 60. Nad ranem przedstawiciele R. G. O. [Rady Głównej Opiekuńczej] pomogli siostrom wydostać się z wagonu. Dano im ciepłej kawy i usłyszały wiadomość, że zostaną umieszczone na plebanii, gdzie przedtem mieszkało wojsko niemieckie. Udały się więc do miasta, pozostawiając na stacji Matkę Prowincjalną, chorych i pakunki. Na probostwie ks. Dziekan mile je przyjął. Dwie siostry Karmelitanki Dzieciątka Jezus otoczyły je prawdziwie siostrzaną miłością.
W Wolbromiu pozostała tylko część sióstr, gdyż było mało miejsca. Mieszkały tam siedem miesięcy, prowadząc kuchnię R.G.O. dla wysiedlonych warszawiaków, a także niewielki dom starców w pomieszczeniach dawnego magazynu żywnościowego oraz przedszkole.

Pilica

Druga grupa wyjechała z Wolbromia do Pilicy i tam również siostry zamieszkały na plebanii. Opiekowały się chorymi, prowadziły kuchnię R.G.O. i zajmowały się zakrystią.

Imbramowice

Jeszcze inne siostry udały się do Imbramowic i zatrzymały się tam u sióstr Norbertanek. W czasie pobytu w Imbramowicach prowadziły przedszkole.

 

Obozy koncentracyjne i deportacje

Zamość

Jak już było wspomniane wcześniej, 10 grudnia 1942 r. cztery siostry przebywające w Kasztelanówce w Łabuniach zostały wywiezione do obozu koncentracyjnego w Zamościu, którego komendantem był Artur Schütz. Siostrze M. Teresie Raciborze (Stefanii Fiedorczuk) zlecono pielęgnację chorych w całym obozie. Siostry M. Wawrzynę (Mariannę Orzeł) i M. Bożywoję (Franciszkę Bulak) przeznaczono do rozdzielania żywności i pielęgnacji chorych w trzech barakach. Czwartą siostrę M. Aleksandrę Alojzę (Aleksandrę Karpowicz) na podstawie wyglądu zewnętrznego umieszczono w bloku nr 12, dokąd kierowano Żydów przeznaczonych do krematorium. Dopiero kiedy zachorowała na tyfus przeniesiono ją do baraku przeznaczonego dla chorych i ten fakt przyczynił się do jej ocalenia.

Obóz liczył kilkanaście osobno ogrodzonych baraków, z których każdy był przeznaczony dla wyselekcjonowanej grupy skazanych na roboty do Rzeszy lub na zagładę. Panujący głód, szerzące się choroby, robactwo, wszystko to dziesiątkowało ludzi, a w szczególności dzieci, których było w obozie ponad 1000. Dla dzieci przeznaczony był osobny barak, a opiekę nad nimi zlecono staruszkom, które nie potrafiły zaspokoić ich potrzeb. Siostry przebywały w obozie do 1944 r. i niosły w tym czasie pomoc współwięźniom szczególnie starszym i dzieciom. Okropne warunki higieniczne i niedostateczne odżywianie (rano i wieczorem czarna kawa i 14 dkg chleba, na obiad "cienka" zupa) były przyczyną częstych zachorowań i dużej śmiertelności. Izba chorych była przepełniona. Leżeli oni na łóżkach na siennikach bez prześcieradeł i koców.

Łóżka były piętrowe, nie było oddziałów dla kobiet, mężczyzn i dzieci, wszyscy leżeli razem. W barakach dzieci spały na podłodze lub na pryczach bez słomy i okrywały się tym, co miały ze sobą. Barak 16 nie miał podłogi i ludzie leżeli na ziemi. Gdy było zimno z pułapu baraku lała się skroplona para, ludzie musieli leżeć w tym błocie. W obozie było krematorium z komina którego nieustannie dniem i nocą unosił się dym i zapach palonych ciał.
Wprawdzie R.G.O. w Zamościu dostarczało od czasu do czasu suchy prowiant, odzież, lekarstwa, ale to nie rozwiązywało problemu. Uwięzionym siostrom pośpieszyła z pomocą wspólnota w Zamościu, która starała się o żywność, lekarstwa, odzież i przemycała je na teren obozu. Siostry rozdzielały tę żywność wśród więźniów.

Barak 13 był przeznaczony dla więźniów politycznych, do niego siostry nie miały wstępu. Zdawały sobie jednak sprawę z cierpień i tortur, jakim byli poddawani tam przebywający. S. M. Teresa (Stefania Fiedorczuk) nie licząc się z zakazem, wykorzystywała nieobecność komendanta Schütza na terenie obozu i przemycała w tym czasie do 13 baraku listy, żywność, lekarstwa , opatrywała rany powstałe na skutek pobicia podczas śledztwa. Jej postępowanie nie uszło uwagi Niemców. Siostra Teresa skierowano do baraku 3, przeznaczonego do przeprowadzania śledztwa. Ofiarę kładziono na stole, a następnie bito badanego pałkami, zlewano wodą i bito ponownie. Należy przypuszczać, iż w taki sam sposób przesłuchiwano s. Teresę, gdyż jak zeznała s. Franciszka Bulak (M. Bożywoja), po wyjściu z baraku s. Teresa była cała mokra, trupio blada i nie mogła wymówić słowa, nadto komendant zakazał jej mówić o tym, co ją spotkało.

Należy jeszcze wspomnieć o s. M. Christianie (Józefie Siechniewicz), kierowniczce zakładu dla dzieci w Zamościu. Władze niemieckie zleciły jej zabieranie noworodków z obozu do zakładu sióstr. S. M. Christiana wykorzystując jedyną tego rodzaju okazję, dostarczała ukradkiem korespondencję więźniom, lekarstwa, a nadto oprócz noworodków przemycała także inne dzieci.

Bojanowo

Siostry z Michelina zostały uwięzione 16 czerwca 1942 r. i wywiezione do obozu w Bojanowie. Miejscowość ta jest oddalona o 13 km od Rawicza w kierunku Leszna. Hitlerowcy w czasie okupacji osadzili tam łącznie 537 zakonnic z 21 zgromadzeń. Był to obóz pracy przeznaczony wyłącznie dla sióstr. Obóz istniał przez cztery lata. W 1941 i 1942 roku gestapo prawie nieprzerwanie przywoziło tam zakonnice. Władzę bezpośrednią nad obozem sprawowało gestapo, a więźniarki na co dzień spotykały się z człowiekiem, którego nazywano "dyrektorem". Strażnikami byli nie członkowie formacji wojskowych czy esesmańskich, ale miejscowi Niemcy.

W chwili osadzenia w obozie siostry otrzymywały rozkaz zdjęcia habitu i ubrania się w strój świecki. Dzielono je na grupy robocze. Pracowały w różnych działach wewnątrz obozu: w szwalni, trykotarni, kuchni, pralni i przy gospodarstwie rolnym. Siostry starsze i chore darły pierze. Najmłodsze i najsilniejsze były zatrudnione w polu. Siostry wstawały wcześniej, niż to przewidywał program zajęć obozowych. Wspólnie się modliły, odprawiały medytację oraz uczestniczyły we Mszy św. Po porannym apelu, który odbywał się o godz. 7.00, ruszały do pracy.

Pomimo zakazu siostry nawet w czasie pracy głośno się modliły, a po drodze śpiewały pieśni religijne, za co były ostro upominane przez dyrektora. Wysyłanie do przymusowej pracy zależało od zapotrzebowania na siłę roboczą zgłoszonego do władz obozowych z zewnątrz. Całkowite zwolnienia z obozu należały do rzadkości. Ze względu na wiek czyniono to niechętnie, chyba że stwierdzono u którejś zakonnicy niezdolność do pracy fizycznej. Obawiano się sióstr chorych, nie wahano się nawet, gdy któraś z sióstr zachorowała wysłać ją tylko przejściowo na leczenie do szpitala z prawdziwego zdarzenia. Natomiast zwalniano z obozu ze względu na choroby przewlekłe. Najliczniej jednak wysyłano siostry do pracy przymusowej: w domach dziecka, w domach dla starców, w szpitalach, zwłaszcza zakaźnych, w różnych instytucjach państwowych (tylko do pracy fizycznej) i w prywatnych domach gestapowców.

Pomimo czujności władz obozowych względem sióstr poważnie chorych (z obawy przed zarażeniem, a nie z troski o ich zdrowie), zmarło tam 10 więźniarek. Z grupy sióstr chorych i zwolnionych z obozu, w bardzo krótkim czasie po odesłaniu do domu rodzinnego, zmarły 4 z powodu choroby nabytej w Bojanowie. Wśród zwolnionych były jeszcze takie, którym nie pozwolono udać się do rodziny, ani do swojego domu zakonnego. Te siostry zazwyczaj były wywożone do klasztoru innego zgromadzenia i nie wolno im było kontaktować się z innymi mieszkankami danego klasztoru i osobami z zewnątrz.

Do obozu w Bojanowie wywieziono sześć franciszkanek misjonarek Maryi :

M. Joannę (Rozalię Gniadzik), którą zwolniono 24 sierpnia 1943 r. z nakazem udania się do rodziny;
M. Maurycjuszę (Joannę Kaczyńską) i M. Germanę (Elżbietę Pawłowską vel Pawłowicz), które opuściły Bojanowo z chwilą wyzwolenia obozu 3 lutego 1945 r.;
M. Anzelmę (Karolinę Kajdanowicz), którą przewieziono 19 marca 1943 r. do klasztoru sióstr Urszulanek w Sieradzu, gdzie doczekała wyzwolenia;
M. Różę (Wiktorię Lassok), która zwolniono 15 grudnia 1943 r.;
M. Ludwikę (Annę Leszczyńską), również zwolnioną 10 listopada 1943 r.

Deportacja na Syberię

Począwszy od 1940 r. nastąpiło szereg deportacji w głąb Rosji ludności polskiej, zamieszkującej tereny zabużańskie. Wywiezione również zostały siostry ze Smorgoń na Wileńszczyźnie: M. Alojzę (Jadwigę Rychlińską), M. Leonę (Barbarę Lisowską), s. Herygarę (Helenę Ćmielorz) i s. Mikołaję (Zofia Kołodziejska). Zajęcie przez ZSRR Kresów Wschodnich we wrześniu 1939 r. i zamknięcie granicy biegnącej wzdłuż Sanu i Bugu uniemożliwiło swobodne przedostanie się sióstr na teren Generalnej Guberni, gdzie F.M.M. miały swoje placówki.

Z początkiem 1940 r. siostry postanowiły jednak wykorzystać ostatnią szansę, jaką władze miejskie dawały wszystkim tym, którzy chcieli przedostać się do Guberni. Wyjazd mógł nastąpić po dokonaniu urzędowej rejestracji oraz uzyskaniu przepustki. Siostry zarejestrowały swój wyjazd do Warszawy, ale niestety zamiast przepustki zostały aresztowane 17 czerwca 1940 r. w miejscowości Mołodeczno i deportowane na Sybir do Jaje. Tam zostały zaangażowane do ciężkiej pracy przy karczowaniu drzew i innych robót fizycznych.

Były tam niespełna dwa lata i zostały zwolnione na podstawie amnestii z 1942 r. Nie podążyły jednak za armią Andersa, jak to uczyniło tysiące Polaków, ale pozostały nadal na Syberii, zmieniając miejsce zamieszkania na Crajtuwa, gdzie podjęły pracę na miejscowej poczcie. Zarobki nie były jednak wystarczające na ich utrzymanie, toteż siostry podjęły dodatkową pracę przy ścinaniu drzew w pobliskich lasach. Dużą pomocą była uprawa roli przez s. M. Mikołaję, pracownicę miejscowej redakcji.

Powojenne zmiany terytorialne wywołały ruchy repatriacyjne. Ogarnęły one również Polaków żyjących na Syberii. Franciszkanki Misjonarki Maryi z Warszawy, pragnąc przyspieszyć powrót sióstr ze Związku Radzieckiego do Polski, mimo rozpoczętej już repatriacji wszczęły starania u władz państwowych, w wyniku których już w 1945/46 r. deportowane siostry powróciły po miesięcznej tułaczce do swych domów zakonnych w Zamościu i w Klemensowie.

Kietrz

Do 1939 r. nic nie zakłócało spokoju w domu w Kietrzu pod wezwaniem Trzech Króli. Podczas pierwszych miesięcy trwania wojny normalnie funkcjonowały prowadzone przez siostry dzieła. Z czasem trzeba było zamknąć szkołę gospodarczą, utrudnione było prowadzenie rekolekcji dla kobiet, w szkole zaprzestano nauczania katechizmu więc siostry musiały podjąć to dzieło. Sytuacja ta utrzymywała się do 1943 r. Potem zaczęło się bombardowanie przez rosyjskie samoloty. W 1945 r. zbombardowano Kietrz, który cały płonął a jego mieszkańcy uciekli. U sióstr schroniło się ok. 400 osób, których trzeba było wyżywić. Siostra Bernadette chodziła do opuszczonych gospodarstw i przynosiła jajka i kury.

Wielki Tydzień w 1945 r. był prawdziwym Wielkim Tygodniem dla wszystkich. Bomby zniszczyły część domu sióstr. Schronić się można było tylko w refektarzu. Podczas świętej Nocy Paschalnej, 1 kwietnia, zginęła śmiercią męczeńską M. Gabrielis (Monika Ballestrem). Siostry o 5 rano zeszły do oratorium na Mszę św. i dokładnie po przeistoczeniu usłyszały pełne trwogi krzyki: bolszewicy! Nagle wszedł do oratorium kompletnie pijany rosyjski oficer z pistoletem w ręce i kazał księdzu MĂźllerowi się rozbierać. Kiedy ten zaczął się spokojnie zdejmować szaty liturgiczne wierni uczestniczący we Mszy św. zaczęli uciekać z kościoła. Gdy oficer rzucił się za nimi w pogoń, kapelan podał siostrom wino i komunikanty do spożycia. Siostra M. Gabrielis rozdała siostrom Komunię św. Oficer poszedł z kapelanem do jego mieszkania. Tam jeszcze dodatkowo napił się wina i upadł na kanapę zasypiając głęboko. Kapelan zaś powrócił do oratorium, by dokończyć przerwaną Mszę św. W tym czasie do klasztoru weszli rosyjscy żołnierze przeszukując każdy kąt a szczególnie piwnice, gdzie były kufry i walizki ludzi, którzy uciekając z Kietrza pozostawili je u sióstr.

Cały dzień siostry spędziły razem w kuchni i u chorych. Wieczorem cała wspólnota zebrała się w refektarzu a wszystkie drzwi zostały pozamykane i zabarykadowane. Lecz wkrótce usłyszały krzyk żołnierzy, którzy wywarzyli drzwi i weszli do klasztoru. Nie mogli się dostać przez drzwi do refektarza, ale jeden z żołnierzy odkrył okienko, przez które wydawano posiłki z kuchni do refektarza i stojąc tam z pistoletem zmusił siostry do otwarcia drzwi. Gdy żołnierze weszli wszystkie siostry skupiły się w jednym kącie. Jeden z żołnierzy usiłował odciągnąć siostrę Theodę, wtedy inne siostry ją otoczyły a żołnierz zerwał jej krzyż z szyi i rzucił na ziemię. Inny żołnierz go podniósł i oddał siostrze oraz wziął swojego rozwścieczonego kolegę pod rękę i wyszli.

Następnie między 1 a 2 nad ranem przyszło kolejnych trzech żołnierzy. Dwaj z nich byli kompletnie pijani i rozpoczęli odciągać młode siostry. Gdy im się z którąś udało pozostałe siostry natychmiast je okrążały i nie pozwoliły żołnierzom jej wyprowadzić z refektarza. W końcu udało się im wyciągnąć młodą siostrę Aloysię agregowaną. Wtedy M. Gabrielis z odwagą wyszła i wyrwała siostrę z jego rąk. Rozwścieczony żołnierz uderzył ją kolbą od karabinu w głowę. Gdy spokojnie usunęła się na kolana z głową pochyloną w dół, wtedy strzelił w tył jej głowy. Kiedy Matka Gabrielis upadła na ziemię, trzeci żołnierz, który nie był pijany uderzył mordercę i biorąc go pod rękę szybko wybiegli z refektarza.

Siostra Bernardina agregowana poszła po kapelana, który przybył natychmiast. Udzielił absolucji M. Gabrielis i ją pobłogosławił. Siostry w tym czasie odmawiały modlitwy za konającą, a następnie różaniec podczas którego oddała ostatnie tchnienie. Jeszcze kilkakrotnie powtórzyły się te okropne wizyty żołnierzy, ale siostry pozostały niewzruszone przed ciałem M. Gabrielis. Była ona nieprzekraczalną granicą nawet dla pijanych żołnierzy, którzy widząc jej ciało natychmiast wychodzili. Ten, który oddał krzyż siostrze Theodzie, podszedł do jej ciała, zdjął kask, ukląkł i w ciszy się jej przyglądał a łzy mu spływały po twarzy. Gdy wychodził, odwrócił się przy drzwiach i zasalutował przed ciałem zmarłej.
M. Gabrielis została pochowana wieczorem na polu sióstr za ogrodem. Po wojnie M. Alojza otrzymała pozwolenie na ekshumację ciała M. Gabrielis i pogrzebanie na cmentarzu. Podczas uroczystej Mszy św. ksiądz proboszcz powiedział: "Teraz wasze Zgromadzenie nie ma siedmiu ale osiem męczennic" i polecił odśpiewać Te Deum.

Na drugi dzień po pochowaniu M. Gabrielis siostry otrzymały rozkaz opuszczenia domu. Nie mogły zabrać ze sobą chorych. Wyprowadzono je około pół godziny drogi za miasto do Alker Sandgrube, gdzie zgromadzono już ok 100 osób. Niektóre siostry były zmuszone pracować w Kietrzu we młynie. Były tam dobrze traktowane i dostawały dużo jedzenia, którym dzieliły się z innymi w obozie. Pozostałe siostry zatrudniono w lazarecie obok młyna. Obie grupy były dobrze traktowane i spały same na strychu. Jednak Rosjanie ewakuowali Sandgrube i wszyscy musieli udać się do Raciborza. Siostry wróciły do Katscher, do sióstr pracujących w lazarecie. Niestety nazajutrz wydano nowy rozkaz. Wszyscy musieli opuścić miasto, z wyjątkiem osób pracujących u Rosjan.

Siostry wyruszyły wszystkie razem. We wsi Krawarn, oddalonej o 12 km od miasta, ulokowały się w opuszczonym domu. Wróciwszy tam z całą rodziną, właścicielka domu pozwoliła siostrom pozostać i korzystać z jej kuchni. Dnia 18 kwietnia zmarła M. Arcadia, sparaliżowana od sierpnia 1944 r. Siostry zostały zaproszone przez proboszcza z Makau, miejscowości leżącej między Katscher a Krawarn. Tam rozpoczęły regularne życie zakonne i codziennie mogły uczestniczyć we Mszy św. Stamtąd siostry skontaktowały się z Franciszkankami Misjonarkami Maryi z Wolbromia, gdzie uzyskały wszelką pomoc.

Kilka razy udały się do Katscher, żeby sprawdzić, czy mogą tam powrócić W końcu. 9 maja kapelan zastał dom pusty. Natychmiast udały się tam cztery siostry. W kaplicy i w całym klasztorze panował straszny nieporządek i brud. Najpierw uporządkowały kaplicę, którą kapelan pobłogosławił i na nowo zaczął w niej celebrować Najświętszą Ofiarę. Jeden z sąsiadów pojechał do Makau i przywiózł resztę sióstr i ich bagaże. I w końcu wszystkie zamieszkały w Katscher.

Wyzwolenie kraju

Powrót do Warszawy

W styczniu 1945 r. Niemcy opuścili Warszawę. Z Wolbromia przyjechały trzy siostry, by przygotować dom na powrót pozostałych. Trzeba było nie lada odwagi, by zamieszkać we trzy w domu, który nie miał drzwi, okien, wody, światła, ciepła, gdzie na noc po zabiciu okna deskami, jedynym zabezpieczeniem drzwi była szafa, która przesuwano, by uchronić się od wizyty myszkujących nocami po cudzych mieszkaniach. W maju dom był jako tako przygotowany na przyjęcie pozostałych. Siostry wynajęły wagon i z Wolbromia wyruszyły w kierunku Warszawy. Po kilku tygodniach dom zaroił się od dzieci. Kościół św. Michała leżał w gruzach, kaplica klasztorna stała się więc na razie parafialną świątynią Mokotowa.

Zamość

W lipcu 1944 r. front zaczął się zbliżać do Zamościa, Niemcy wycofując się niszczyli wszystko, czego nie mogli zabrać ze sobą. Ledwo dzieci z zakładu wychowawczego zdążyły wyjechać do Radecznicy, front przysunął się raptownie od strony Łabuń. Przez pięć kolejnych dni wysadzano w powietrze szyny kolejowe, dworce i niektóre domy. Dom w FMM w Zamościu drżał. Wypadły wszystkie szyby z okien. Wszystkie domy wokół i na wioskach płonęły. Siostry bały się, że ich stary dom spotka ten sam los. Kościół Redemptorystów został uszkodzony przez bombę i ojcowie przynieśli Najświętszy Sakrament do sióstr. Dnia 25 lipca 1945r. Zamość został wyzwolony. Rosjanie weszli do miasta bez walki.

Katscher zmienił nazwę na Kietrz i stał się polskim domem

W wigilię Wniebowstąpienia Pańskiego cztery siostry powróciły do Katscher i zastały dom kompletnie ograbiony i częściowo uszkodzony. Po uprzątnięciu go sprowadzono pozostałe siostry. Dobrzy sąsiedzi pomogli naprawić dach, pozatykać dziury w ścianach. Matka Melania Róża przysłała do pomocy dwie siostry Polki. Miasto Katscher stało się polskie i zmieniło nazwę na Kietrz. Zaczęli przybywać nowi mieszkańcy, najczęściej repatrianci ze Wschodu. Pięć sióstr zmarło po wojennych przeżyciach i trudach pozostałe będąc narodowości niemieckiej wyjechały do Wiednia. Do Kietrza przybyły je zastąpić siostry Polki.

s. Anna Siudak, fmm