Zgromadzenie Sióstr
Franciszkanek Misjonarek Maryi
Prowincja Europy Środkowej i Wschodniej

Wspomnienia napisane przez M. M. Tytusę, fmm dn. 4.03.1967 r.

Wydawałoby się, że w dwadzieścia dwa lata po historycznym, okropnym i ? ufamy ? niepowtarzalnym wydarzeniu Powstania Warszawskiego nic się nie pamięta, że koszmarny wycinek życia, zamknięty w granicach dwóch miesięcy, skłębił się w pamięci, zatracił poczucie rzeczywistości i zlał się w okropny, trudny do odczytania obraz ognia, krwi, dymu, grozy śmierci, a wreszcie po latach zatarł się w pamięci... Tak by się wydawało. Czy tak jest ? Wstrząsające całą osobowością człowieka obrazy, okropna tajemnica ludzkiej złości zapadła głęboko w pamięć i ledwie poruszona rysuje żywo przed oczyma to, co dawno powinno utonąć w niepamięci.

Ale dni Powstania to nie tylko obrazy grozy. Wśród czarnych skłębionych chmur nikczemności człowieka, którego Bóg-Stwórca wyniósł ponad wszystkie inne stworzenia, zjawiły się świetliste promienie dusz wyznających życiem najwyższa prawo Boga ? miłość. Tam cierpienie występowało w całej swojej bezwzględnej nagości: okrutne, twarde i ciężkie jak Krzyż. Tam poznawało się człowieka w jego upodleniu moralnym, nienawiści i w jego wyniesieniu miłości. Życie płynęło między nadzieją a codziennymi trudnościami, związanymi z brakiem chleba, tłuszczu...

W początkach okupacji przez dwa, może trzy lata miałyśmy u siebie kuchnię R. G. O. Liczba wydawanych porcji wahała się okresowo od 800 do 1000 dziennie. Po zlikwidowaniu kuchni R. G. O. trzeba było jednak wydawać codziennie około 100 porcji zupy i chleba głodnym, którzy się zgłaszali. Byli wśród nich przekradający się z getta Żydzi, nieśmiało stojący w cieniu. Siostra nalewająca zupę poradziła im przezornie, żeby przychodzili w innych godzinach. Zjawiały się i małe, kilkuletnie, blade nie-dziecięcą bladością żydowskie dzieci, których wygląd ściskał serce. W ostatnich dniach lipca zmniejszyła się znacznie liczba przychodzących po zupę... Dziwiło nas to i po trosze martwiło, że ci głodni z jakichś nie znanych nam przyczyn dojść do nas nie mogą.

Te dni cechował klimat oczekiwania. Nawet ?niewtajemniczeni? wyczuwali, że to ?coś? jest blisko. Tak blisko, gdzie ? Nie wiadomo. Czasami wpadła w ręce ulotka, to znów wiadomość pocieszająca. Serce wówczas żywiej drgało, a ręce spontanicznie podnosiły się jakby dla uchwycenia Wolności. Najwięcej wiadomości mieli chłopcy-gazeciarze i najsprytniej umieli je przekazywać. Wiadomość wmieszaną nieraz w tytuły czołowych artykułów prasowych wykrzykiwali przeskakując z jednego do drugiego wagonu tramwajowego. Trzeba przyznać, że byli lubiani: beztroscy, sprytni, tryskający dowcipem i humorem. Godzina wyczekiwana wreszcie nadeszła. Przypuszczam, że w tej samej chwili akcja objęła całą dzielnicę, w każdym razie pierwsze karabiny maszynowe naszych chłopców usłyszałyśmy w kaplicy, tuż przed popołudniowym nabożeństwem, które miało miejsce o godzinie 17-tej w dniu 1 sierpnia 1944 r.

Dziennik pisany przez dwa miesiące: sierpień i wrzesień 1944 r. w naszym domu przy ul. Racławickiej 14, podaje dokładnie, dzień po dniu obraz strasznych przeżyć. Nie jest moim zamiarem powtarzanie opisów czy ich uzupełnianie. Idzie mi raczej o wychwycenie momentów szczególnych, może na pozór mało znaczących, ale i wtedy, i dzisiaj mających szczególną wymowę.

 Liczba uciekinierów przebywających w naszym domu wahała się od 60 do 350. Element bardzo zróżnicowany. Nie było kłótni, nie było niezgody, nie było wypadku, żeby ktoś komuś cos wziął... Zwracałyśmy się do nich z prośbą, żeby się rozeszli, za duże bowiem skupisko ludzi stanowi samo w sobie niebezpieczeństwo. Tłumaczyłyśmy, że nie mamy zapasów i przyjdzie moment, że ani oni, ani my nie będziemy mieli co jeść. Nie poszli, czuli się widocznie tutaj pewniejsi. Zupa stawała się z dnia na dzień rzadsza i rzecz jasna, smaczniejsza.

Grupa mężczyzn zorganizowała z własnej inicjatywy coś jakby straż bezpieczeństwa nad domem. Zabijali dziury, czuwali nad strychem, by nie wybuchł pożar, o który tak łatwo, gdy wokół padają pociski... Pomagali przy rannych, służyli swą zręcznością, siłą fizyczną. Słowem było to jakby techniczne pogotowie ? delikatne, czujne. Doceniałyśmy to i byłyśmy wdzięczne. Dopiero przeniesienie szpitala z ulicy Goszczyńskiego rozproszyło naszych podopiecznych. Jednak w kilka dni po odejściu, zaczęli jeden po drugim wracać. Dokuczał im głód. Zjedli i odchodzili. Niektórzy zostali, by dalej czuwać, pomagać.

Z wodą z końcem sierpnia było skąpawo, a we wrześniu całkiem źle. Studnia wysychała, a tu  całe bliższe i dalsze sąsiedztwo szukało wody w naszej studni. Rano, gdy było jeszcze zupełnie ciemno jedna z sióstr ubrana na czarno wychodziła z paru mężczyznami do studni. Bez siostry nie chcieli wyjść, mimo żartów z naszej strony, że idą po wodę z ?gwarancją bezpieczeństwa?. Po całonocnej przerwie w czerpaniu wody, było jej bardzo niewiele. Jeden z mężczyzn opuszczał się do studni, by czerpać wodę kubeczkiem i napełniać w ten sposób wiadro. Trzeba było przy tym zachować jak najdalej idącą ostrożność i ciszę. Lekkie stuknięcie wiadrem o cembrowinę wystarczało, by wacha niemiecka, stojąca na balkonie sąsiedniego domu państwa Gąseckich, zaczęła strzelać. O zdobyciu wody na pranie nawet bandaży i bielizny dla rannych nie było mowy. Z braku wody albo kawa, albo zupa musiała wystarczyć. Rannym, z których wielu cierpiało dodatkowo z powodu odwodnienia organizmów, dawało się wodę w dużym kubku, z którego każdy kolejno upijał kilka łyków.

W początkowym okresie Powstania, gdy studnia nasza na dziedzińcu była jeszcze czynna, w godzinach spokojniejszych, zwykle po południu, przychodzili nasi chłopcy z jeńcami po wodę. Pewnego razu dwóch czy trzech porządkowych komunikuje mi, że powstaniec przy studni bije jeńca grubym kijem. Zwracali mu uwagę na niewłaściwość postępowania, ale on ?warczał na nich ? kończyli. Czas wojenny, może strzelić, bo taki zły?. Znamienne słowa ! Rany jeszcze się nie zabliźniły, krwawią nowe, a oni już przebaczyli, oni, którzy znosili udrękę okupacji, grozę powstania, którzy nie znali jutra. Cieszę się, że ich znałam, że widziałam jasne promienie ich miłości, ich bratnich dusz.

Wychodzę na dziedziniec. Istotnie powstaniec, szesnasto-, może siedemnastoletni chłopak, na ramieniu karabin, w ręku gruby kij. Podchodzę do studni. ?Proszę rzucić ten kij. Jeniec to osoba nietykalna. Nie chwytajmy się metod hitlerowskich?. Następuje dialog, w którym staram się go przekonać, że chluby narodowi postępowaniem swoim nie przynosi i widocznie nie dorósł do noszenia karabinu. Zaciął się. Zwracam się z kolei do jeńca, który ? jak się okazuje ? jest Francuzem. A więc volksdeutschem.  Usprawiedliwiam powstańca wobec niego. On widział, co Polacy cierpieli, może cierpią jego najbliżsi, poniosła go więc młodzieńcza zapalczywość itd. Ostatecznie chłopak rzuca kij i obiecuje, że nigdy nie podniesie ręki na jeńca. Tymczasem jeniec napełnił wodą duży szafel. Jak on to poniesie ? ? zastanawiam się. Szeroki szafel zawiera 3-4 wiadra... On tego przed sobą nie zdoła unieść. Udawałam, że nie interesuję się tym, ale zdołałam dojrzeć, że za rogiem domu wziął za jedno ucho szafla żołnierz, a jeniec za drugie.

A oto inny obrazek, również przy studni. Żołnierzyk z karabinem na ramieniu podchodzi do mnie: ?Siostro, czy nie znalazłyby się dwa talerze zupy ? Oni nie jedli? ? mówi wskazując na dwóch jeńców. - ?Dlaczego ? Nie daliście im jeść ?? ? ?Wróciłem późno z pracy i w kotle już nic nie było?. Wątpiłam, czy uda mi się coś zdobyć, ale na szczęście była jeszcze zupa. Poradziłam mu przezornie, żeby przeprowadził jeńców do furty przez ulicę, bo wszyscy tutaj jesteśmy głodni, a nie wiadomo, jakby na karmienie Niemców patrzyli nasi. Usadowił ich przy małym żelaznym stoliku w kącie korytarza. Postawił przed nimi talerze, podsunął łyżki, poczym zwrócił się do mnie zarumieniony po uszy: ?Proszę siostry, czy nie znalazłby się dla mnie talerz zupy ?? ? ?Dlaczego pan tego nie powiedział od razu ? Może już nie ma, a można by w tym wypadku z dwóch talerzy zrobić trzy porcje? ? ?Ze mną każdy się podzieli ostatnim kawałkiem chleba, a oni nigdzie nie pójdą?. Znalazł się i trzeci talerz zupy. Dla tego żołnierza na pewno nie istniał problem przebaczania. On żył Ewangelią i przykazaniem miłości.

Przez okres Powstania miałyśmy około 30 dzieci w wieku bardzo różnym ? od niemowlęcego do lat 12. Kiedy w początkach Powstania zdarzały się spokojniejsze chwile, pozwalałyśmy dzieciom wychodzić blisko na dziedziniec, by cieszyły się słońcem i odetchnęły trochę lepszym powietrzem. Troje czy czworo przedszkolaczków kręciło się po dziedzińcu blisko studni, gdzie dwóch jeńców pompowało wodę. Żołnierz z karabinem na ramieniu pilnował ich. Maleństwa skradały się coraz bliżej, wreszcie jedna z dziewczątek podbiegła do Niemca, podając mu swój sucharek. Podbiegła i druga, by wcisnąć w rękę drugiemu. Fakt ten mówi sam za siebie, że umiemy od pierwszych lat żyć miłością, a więc żyć Ewangelią, realizować największe Boże przykazanie.

A teraz inny obrazek. Było w naszym schronie dwoje dzieci: chłopczyk miał około pięciu lat, jego siostrzyczka około ośmiu. Dzieci przeszły do nas kanałami, raz były w rękach polskich, innym znów razem w niemieckich. Dużo przeżyły, dużo widziały, aż za wiele na swoje lata dziecięce. Odbite przez powstańców, spędziły z nami do końca czas Powstania i z nami wyjechały do Wolbromia, gdzie po działaniach wojennych spotkały się z ojcem. Po upadku Powstania, przy pierwszym zetknięciu się z Niemcami na terenie przykuchennego korytarza, usłyszeliśmy rozkazujące ?Raus !? Towarzyszył temu nieopisany krzyk i płacz dzieci, których nie można było uspokoić. Kiedy usiłowałam im wyjaśnić, że Niemcy chcą tylko zobaczyć, ile nas jest i dlatego każą nam wyjść do ogrodu, dziewczynka i jej braciszek wołali: ?My już wiemy, już wiemy. Postawią pod murem i rozstrzelają?. Zawstydzony krzykiem i płaczem, Niemiec cofa rozkaz. ?Już nie wychodźcie, nie, kiedy tak krzyczycie?.  Wyjmuje z kieszeni garść cukierków i zbliża się do stojącego z brzegu chłopczyka, który szybkim ruchem cofa ręce. Zmieszany żołnierz chowa cukierki do kieszeni i wtedy, gdy dzieci już go nie widzą, daje je siostrze, żeby przekazała dzieciom. Tak wygląda od kolebki nasza zdrowa narodowa ambicja !

A ranni ? Cierpieli z ran. Niektórzy załamywali się psychicznie, marzyli o zemście..., o wolności... Słyszało się ich przez sen lub w malignie: ?Mamo, mamo, boli ! Boże, przyjmij za wolną Polskę...?. To znów na jawie: ?Boże, za wolność weź moją krew i życie !? Niektórzy byli daleko od Boga, pod wpływem przykładu innych wracali. Cicha, pełna nadziei rezygnacja spływała powoli na dusze, otulała je... Jakżeż budujący i wielcy byli w swojej bohaterskiej niemocy, kiedyśmy ich wkładały na wozy, którymi podobnie jak my zostali wywiezieni na Okęcie, a stamtąd pociągiem do Pruszkowa. Żegnani przez nas uśmiechem i życzeniem zobaczenia się niezadługo w tym samym domu, który był świadkiem naszych strasznych wspólnych przeżyć, odpowiadali nam również uśmiechem. Patrzyłyśmy za nimi bezsilne. Coś ściskało za krtań, jakiś tępy ból pojawił się w sercu. Nic już dla nich zrobić nie możemy ! Woda, chleb, zupa, bandaże, opatrunki..., to wszystko wymknęło się z rąk.

Pozostał jeszcze jeden nigdy nie zawodzący środek, którego nikt i nic nas pozbawić nie może ? modlitwa. Modliłyśmy się i to, co dokuczało, niosłyśmy Bogu w wielkiej Narodu Intencji. Wielu naszych chłopców wróciło: jedni, by nas odwiedzić, drudzy, by podziękować za chleb i wodę, którą dzieliłyśmy się z nimi, inni wreszcie, by odszukać dokumenty osobiste, które wrzucano do węgla w węglarce. Zdrowi czynili to przed wycofaniem się kanałami, ranni ? przed wywiezieniem. Wielu jednak nie wróciło. Domyślałyśmy się, że odeszli na zawsze z tej ziemi.

Pewnego razu nasi chłopcy przydźwigali olbrzymiego, ciężko rannego Niemca. Złożyli go na podłodze. Wycierając spocone czoło, jeden z nich wtrącił z uśmiechem: ?Ale chłop, ledwo go przydźwigaliśmy !? Po założeniu prowizorycznego opatrunku przez siostrę pielęgniarkę, zanieśli go do sutereny do szpitala, gdzie po dwóch leżało na jednym łóżku. Uznali, że Niemiec jest za gruby, by można było go ulokować z kimś na jednym łóżku i zdecydowali, że trzeba mu dać osobne łóżko, które ustawili na środku, by wszyscy mieli go na oku. Kiedy przy końcu Powstania już prawie nie było wody w studni, jeden kubek krążył po szpitalnej sali, z którego każdy czerpał łyk dla ugaszenia pragnienia. Rannego Niemca kubek nie minął. Wzruszony Niemiec zwierzał się jednej z sióstr: ?Jestem protestantem. Mówiono mi zawsze, że Polacy to dzicz, którą trzeba pętać. Teraz dopiero rozumiem, kto to są Polacy i co znaczy katolik. Byłem ciężko ranny. Mogli mnie dobić i nikt by o tym nie wiedział, a oni okazali mi tyle dobroci?.

Tragiczny koniec Powstania zbliżał się. Z trwogą czekaliśmy najbliższych dni. Co one przyniosą ? Nieprzyjaciel musiał zdobywać każdy dom, każdy niemal próg, którego nie rozbiły bomby. Niemcy byli już ostatniej nocy w naszym ogrodzie. Chodzili pod domem, świecili latarkami do wewnątrz przez okienne otwory. Nasi byli z drugiej strony domu, do nich należała jeszcze ulica Misyjna, obecnie Dożynkowa. Czegóż oni nie dokonali ci nasi chłopcy przez tę straszną ostatnią noc, zanim przed świtem wycofali się kanałami z zagrożonej dzielnicy ! Rano dopiero, kiedy już ani śladu trzymającego się na nogach mężczyzny nie było ? wszyscy bowiem uszli przed świtem ? przekonałyśmy się, z jaką troskliwością i z jakim narażeniem życia zaopatrzyli w żywność szpital i pozostałych w domu. Czego tam nie było ! Paki kawy, dwa worki cukru, kasza, beczułka miodu sztucznego, prawie cała krowa zabita, suchary i sucharki, beczułka marmolady, smalec...
Z głębokim wzruszeniem patrzyłyśmy na dowody braterskiej troskliwości naszych chłopców. Zapasów tych nie zdążono już zjeść, o zabraniu ich mowy nie było.

Ostatni rozkaz z komendy brzmiał: Wywiesić białe flagi ! Znalazł się długi drążek, do którego przybito gwoździkami prześcieradło. nie znalazła się jednak ochotniczka gotowa wywiesić flagę poddania. Ze łzami w oczach każda wypraszała się od dokonania tego aktu. We wszystkich oczach łzy. Tu i tam cichy szloch. A przecież ani bomby, ani samoloty, ani miotacze min łez nam nie wyciskały. Nie było w ciągu tych długich dwóch miesięcy straszniejszej, tragiczniejszej chwili nad ten ostatni dzień, w którym miała się zacząć nowa niewola. Mokotów się wyludniał. Długie, zda się bez końca sznury ludzi z tobołkami na plecach i niejednokrotnie kijem w ręku, ciągnęły od rana do wieczora.

W miarę jak pielgrzymi-tułacze odchodzili, miasto zamierało. Nasi ranni zaniepokoili się wiadomością, że siostry odjeżdżają do obozu, a oni zostaną zdani na łaskę i niełaskę nieprzyjaciela. Zapewniamy ich, że nie odjedziemy pierwsze. Przyszły wozy po rannych ? ani jednego mężczyzny w domu. Każdego niemal rannego trzeba ubrać, ułożyć na noszach, wnieść do wysokiego wozu, już tutaj z pomocą wieśniaków, i wygodnie ułożyć. To przechodziło często nasze możliwości fizyczne, ale wszyscy do ostatniego zostali przeniesieni i ułożeni.

Jeszcze jedna mała dygresja, cofnięcie się. 26 września 1944 roku kilku żołnierzy przedarło się do nas z Komendy z oznajmieniem, że mają rozkaz umieścić w naszym domu na I piętrze armatę. Na prośby lekarzy ze szpitala komenda cofnęła rozkaz, ale Niemcy widocznie wcześniej od nas wiedzieli o tym zamiarze i przez ostatnie 3 dni walili w nas z Okęcia. Widocznie jakaś szpiegowska akcja, na usługach wroga będąca, powiadomiła ich o tym. Jakież było zdziwienie Niemców, gdy wchodząc do naszego domu w dniu kapitulacji, na pytanie, ilu jest zabitych i rannych, dowiedzieli się, że nikt nie zginął i nikt nie doznał ran podczas tej trzydniowej akcji frontu. ?A przecież mieliśmy rozkaz zrównać ten dom z ziemią? ? wyrwało się któremuś. Wiemy, komu zaufałyśmy. Figurka Niepokalanej, umieszczona na strychu, przetrwała przez dwa miesiące jako widomy znak Jej opieki nad nami. Od maja 1945 roku, tj. od chwili powrotu Zgromadzenia do Warszawy, została przeniesiona nad drzwi wejściowe od strony ul. Dożynkowej, gdzie od 22 lat wita każdego wchodzącego i wychodzącego z domu.

Ranni odjechali, teraz kolej na nas. Opuszczamy kaplicę, żegnamy puste tabernakulum, obejmujemy raz po raz pożegnalnym spojrzeniem obumarłe miasto, dumna Warszawę. Daleki od nas smutek, mimo że idziemy w nieznane, bo w duszy rośnie przekonanie, że wrócimy, wrócimy na pewno ! Poprzez Pruszków dotarłyśmy ostatecznie do nieznanego nam nawet z nazwy Wolbromia, gdzie rozchwytywano nam dzieci, które przywiozłyśmy. Zadziwiająco prędko odnalazły nas ich rodziny. Przez nas trafiły do ludzi, którzy nie tylko otoczyli przygarnięte dzieci serdeczną opieką, ale zdążyli się do nich przyzwyczaić i ukochać je, chociaż cieszyli się szczęściem przybyłych rodziców.

Siedem miesięcy mieszkałyśmy w gościnnym Wolbromiu. Prowadziłyśmy tam kuchnię R. G. O. dla wysiedlonych warszawiaków, prowadziłyśmy niewielki dom starców i przedszkole. W listopadzie 1944 r. wybrały się dwie siostry do Warszawy. Krakowska R. G. O. uzyskała im na ten wyjazd pozwolenie. Straszny widok przedstawiała  nasza niegdyś wspaniała, dziś cmentarna stolica. Oparte o ścianę domu przy ul. Marszałkowskiej 6, siedziały trupy mężczyzn i kobiet z dużym napisem w języku niemieckim: ?To spotka każdego, kto będzie rabował?. Przyjechałyśmy, by zabrać nieco bielizny. Brakło nam łyżek, widelców i noży w ogóle nie miałyśmy, a talerzy nie było więcej nad parę.

W połowie stycznia wyjechały do Warszawy trzy siostry, by przygotować dom na powrót Zgromadzenia. Trzeba było nie lada odwagi, by zamieszkać we trzy w domu, który nie miał drzwi, okien, wody, światła, ciepła, gdzie na noc po zabiciu okna deskami, jedynym zabezpieczeniem drzwi była szafa, która przesuwano, by uchronić się od wizyty myszkujących nocami po cudzych mieszkaniach. W maju dom była jako tako przygotowany na przyjęcie Zgromadzenia. Czas naglił. Dom czekał na wiele, wiele rak do pracy.

Udajemy się do Kielc do władz kolejowych z prośbą o wagon. Ktoś nas kieruje do jakiegoś komendanta Rosjanina. Jest nietrzeźwy. Do prośby naszej odnosi się w zasadzie przychylnie, zaznaczając, że musimy wpłacić 3000 zł. za wagon. Na próżno tłumaczymy, że pieniędzy nie mamy. Zrozumiałyśmy, że jednak bez 3000 wagonu nie dostaniemy. Idziemy od sklepu do sklepu, od domu do domu, prosząc o datek na zapłacenie za wagon do Warszawy. W parę godzin okazuje się, że mamy więcej niż żądał komendant. Udajemy się uszczęśliwione do niego. Dwóch kolejarzy zastępuje nam drogę: ?Proszę nie iść do komendanta i żadnych pieniędzy mu nie dawać. Dostaną siostry wagon. Nasza w tym głowa !?

Wahamy się chwilkę, ale ludzie ci budzą w nas całkowite zaufanie. Ofiarujemy im wobec tego 3000 zł. przygotowane dla komendanta. ?Ręce by nam pousychały, gdybyśmy grosz od sióstr wzięli?. Uzgadniamy dzień wyjazdu. Wagon będzie w Wolbromiu, a każda stacja na trasie do Warszawy zostanie uprzedzona, żebyśmy nie koczowały długo na stacjach. Dziękujemy kolejarzom i ?bogate? wracamy do Wolbromia. Jesteśmy w posiadaniu przeszło 3000 zł. jest to duży jak na nas i jedyny kapitał, jakim Zgromadzenie rozporządza.

Jedziemy krytym wagonem. Gdziekolwiek pociąg zatrzymuje się na stacji,  Czerwony Krzyż częstuje nas słodką, czasami nawet mleczną kawą i chlebem z marmoladą. Nierzadko ludność przynosi mleko, białe pieczywo, cukier. Dary są potrzebne, cenimy je sobie, ale o ileż więcej wzrusza nas życzliwość rodaków, współczucie ich z miłości płynące. Jesteśmy w Warszawie. Stąpamy po ziemi przesiąkniętej krwią, napęczniałej bólem swoich dzieci.

Dom pełen gruzu, cegieł, pyłu. W salce operacyjnej, obecnej kuchni przedszkola, podłoga pokryta grubą warstwą zakrzepłej krwi. To cena naszej wolności. Zeskrobujemy ja nożem do wiadra i zakopujemy w ogrodzie. Podłoga nigdy już nie odzyskała swej pierwotnej jasnej barwy. Krwią pobryzgane ściany, futryny, a nawet sufit. Ileż one nam mówią ! Widok ten sprawia, że zakrzepłe rany duszy zaczynają krwawić na nowo. Wszystko odżywa, jawi się przed oczyma. Odżywa również i wzmaga się świadomość, jak straszną niszczycielską siłą jest piekielny żywioł nienawiści człowieka do człowieka, człowieka do Boga. Jak haniebnie upadł naród, który wydał synów walczących tak nikczemnymi metodami.

W kilka tygodni po naszym powrocie zaroiło się od dzieci. Najpierw dwoje, troje, potem z dnia na dzień powoli liczba ich rosła; dziecięcy radosny gwar wypełniał nie malowane sale, zapylone korytarze... Życie zaczęło wchodzić na normalne tory. Kościół św. Michała leżał w gruzach. Nasza kaplica stała się na razie parafialną świątynią Mokotowa. Resztki nie zdruzgotanych belek z ruin kościoła przyciągnęłyśmy same do nas (o robotnika i przewóz było bardzo trudno), żeby urządzić dach. Kiedy materiał był na miejscu, musieli się wtedy znaleźć i robotnicy. Piękna Warszawa pamiętać będzie, że z krwi, łez i bólu swych dzieci wyrosła !!!

M. Maria Tytusa, fmm